Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystek czas, którego nie spędzał przy boku panny Leokadji, poświęcał całkowicie dla mnie. Wyjeżdżaliśmy razem konno, strzelaliśmy do celu, uczęszczaliśmy na koncerta, bale i teatralne przedstawienia, ale to wszystko nie wiele mnie zajmowało. Wszędzie i zawsze stała mi przed oczyma panna Leokadja taka, jak ją widziałem blisko dwa lata temu w borowieckim ogrodzie, drżąca, zapłoniona i z anielskim uśmiechem chyląca się w moje objęcia w chwili czarodziejskiej pierwszego wyznania, czułem jeszcze na ustach moich truciznę eterycznych pocałunków, które samą mocą wspomnienia paliły dotąd moje usta i serce; nie mogłem jej zapomnieć, nie mogłem jej nie kochać opromienionej magicznem światłem fantazji i podniesionej na piedestał tą nieskończoną potrzebą i gorącem pragnieniem miłości, która przetrwać jest w stanie przedmiot, do którego się wiąże. W chwili bowiem nawet, gdy już przestajemy uwielbiać postawione przez nas na ołtarzu bóstwo, kochamy jeszcze własne uczucie, które nas unosiło w nadziemskie światy.
Santa Florez spostrzegł wkrótce niepomyślny skutek swoich dotychczasowych usiłowań i postanowił użyć heroicznych środków. Zaproponował mi z nienacka pewnego wieczora, bym poszedł razem z nim na salę gry, której dotąd tak starannie unikałem.
— Nowość widoku — mówił — zabawi cię niezawodnie, będziesz mógł robić zajmujące stu-