Strona:A. Lange - Elfryda.pdf/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaraz, panie, zaraz! (Nie chce wejść do izby). Wszystko się galante zrobi.
Po niejakim czasie (dwanaście po szóstej) podaje mi znów przeze drzwi pantalony. Istotnie, ani śladu rozdarcia.
Mistrz, bo mistrz! Cerownik — gienjusz! Michel Angelo sztucznej reparacji odzieży!
Ale boi się mnie. Nie chce wejść do pokoju. Muszę coś mieć na twarzy chorobliwego.
Ubieram się, zostawiam rubla i grobowym głosem mówię:
— Kwadrans na siódmą! Do widzenia.
Znów siadam do dorożki. Ośmnaście minut po szóstej.
Jestem na dworcu. Pewno już jej niema! Wpadam do sali — wypatruję oczy — ludzi potrącam. Jakaś otyła dama półgłosem szepcze: Ordynarjusz! Nie zwracam uwagi. Przeglądam każdą z sal po kolei. Niema jej — oczywiście obrażona poszła do domu. A może powróci. Zauważywszy, że mnie niema, udała się może na miasto za jakim sprawunkiem — i oto lada chwila powróci...
Błądzę znowu po sali — wprost impertynencko przyglądam się każdej kobiecie — od siedmioletnich do pięćdziesięcioletnich... Kto wie? może się przebrała: kobiety lubią tajemniczość.
Przez dwadzieścia pięć minut maszerując tam i z powrotem, zrobiłem ze trzy kilometry drogi. Jej niema i niema! Przez ten czas dwa razy na dworcu rozwijał się wielki ruch: dzwonienie, krzyk odźwiernego: do Skierniewic, do Piotrkowa, do