Strona:A. Lange - Elfryda.pdf/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zapewne, skarb!
— A no, widzi pan! Pierwszy raz jestem u pana i odrazu widać — kawaler! (Niepodobna wyrazić, ile pogardy było w tym słowie). Kto panu robi porządki? Stróżka, czy przychodząca? Zresztą to wszystko jedno. Kurz na meblach, pokój źle zamieciony, pajęczyna na suficie, lampa zakopcona, łóżko nie usłane, jak należy... A tu na biurku — popiół, kruszyny, szmatki papieru, stearyna! Co za bezład! Nie, mój panie, pan powinien się ożenić...
— Może — może.
— Zresztą nie będę już nic o tym mówiła, bo widzę, jakby to pana żenowało... Ale (z przymileniem) we czwartek pan u nas będzie?
— Nie odmawiam — z przyjemnością. (Dziesięć po wpół do szóstej! A bodaj was pokręciło!)
— A co pan sądzi o ostatniej powieści Arbuza?
— Gienjalna! cudowna! nadzwyczajna!
— Pan chyba żartuje. Przecież to wprost upadek talentu, rzecz bardzo słaba.
— Istotnie. Dzieło kretyna — ramolli — idjota! (Zamorduję!). Zresztą nie czytałem.
— A to niechże pan tak mówi. Ja pozwalam sobie mieć o tej powieści takie zdanie (i tu zaczęła mi szeroko wykładać swą opinję o tej książce, potrącając przytym o teatr, wojnę japońską, wybory, Zakopane i inne stacje klimatyczne Europy, rozmaite gatunki miłości, literaturę modernistyczną i t. d.). Ale zdaje się, że pan dziś szczególnie rozdrażniony. Może pan zajęty, a my panu czas za-