Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóżeś uczynił z tą dziewczyną? — zapytał przerażony Henryk.
Czultun oczy szeroko otworzył; twarz mu się okryła gęstym rumieńcem.
Zaczął szeptać głosem pełnym zachwytu:
— Wprowadziłem ją do jurty mojej, jako żonę ukochaną! Jest ona dla mnie słońcem i radością. Byjme jest szczęśliwa, lecz stary chan nie chce pogodzić się z tem. Ściga mnie i gnębi. Napada na moich ludzi, gdy się zbliżę do granicy jego księstwa.
Długo jeszcze opowiadał wódz czacharski o swem życiu i o Byjme, skarżył się na mściwość Sajn-Najona, lecz nagle urwał i podniósł głowę, nadsłuchując.
Zdaleka, z gąszczu zarośli tamaryndów doszło żałosne kwilenie konia.
Po chwili powtórzyło się raz jeszcze i przyjaciele, siedzący przy ognisku, wyraźnie posłyszeli je.
Wkrótce rozległ się łomot tratowanych krzaków, tupot skaczących koni, chrapanie i parskanie.
Dżegetaje wynurzyły się z ciemności i stanęły, oświetlone czerwonemi błyskami ogniska. Miały przerażone oczy i co chwila oglądały się, drżąc na całem ciele. Niektóre zrywały się do biegu, lecz przeszkadzały im pęta, nałożone na nogi.