Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w Londynie. Co za triumf dla mnie, gdybym zwyciężył tam, gdzie mój mistrz poniósł porażkę.
Los był nam dotąd ciągle przeciwny w naszych poszukiwaniach, lecz teraz nareszcie zaczynał mi sprzyjać. A zwiastun pomyślnego zwrotu ukazał się w postaci pana Franklanda, który stał przed furtką swego ogrodu, wychodzącą na gościniec.
— Dzień dobry, doktorze Watson, — zawołał, a czerwona twarz jego, okolona siwemi faworytami, promieniała wyrazem niezwykle dobrego humoru, — konie pana muszą wypocząć, a pan wstąpi do mnie na kieliszek wina. .. może mi pan też powinszować.
Nie żywiłem dla niego bynajmniej przyjaznych uczuć od chwili, gdy się dowiedziałem, jak postępuje z córką, ale pilno mi było odesłać Perkinsa i powozik do domu, a sposobność nastręczała się doskonale. Wysiadłem tedy i kazałem przez stangreta powiedzieć sir Henrykowi, że wrócę na obiad, poczem wszedłem z Franklandem do jadalni.
— Wielki dzień dziś dla mnie, jeden z tych, które podkreślać należy w kalendarzu ołówkiem czerwonym — mówił chichocząc. — Odniosłem zwycięstwo podwójne. Nauczę ja ich tu wszystkich, że prawo jest prawem i że istnieje człowiek, który się nie obawia na nie powołać. Stwierdziłem, że mamy prawo do przeprowadzenia drogi publicznej przez sam środek parku starego Middletona, o jakie sto metrów od głównej bramy jego domu. Cóż pan na to? Nauczymy tych magnatów, że niezawsze wolno im tratować kopytami końskiemi prawa wieśniaków! Nadto ogrodziłem i zamknąłem lasek,