Strona:Żywe kamienie.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i falą tłumu, niczem ważka ulotna. Bo niedługo się jej napatrzył, już zdmuchnęła, — darmo szukać w ciżbie.
Pomykają się w pstrem tłumowisku i mniszki pod włosiennicą i kapturem, ni to kupy popiołu ruchome. Drepczą po dwie, po trzy, — szarego stada rozbiegane kurki. Ledwo gdzie za grosik łaskawy pana Boga pochwalą, głuszy je wnet głos kupca z za kramu:
„Atłasy pawiobarwne mam! Jedwabie, szkarłaty i purpury na stroje kobiet pięknych! A która ma skórkę tak rozpieszczoną, że i jedwab sam dla niej za gruby, dla tej mam bisior najpieściwszy, tkany przez robaki Salamandry w czeluściach gór ognistych. Ognia ciału przydaje giezłeczko takie, — wiedzcie!.. Poszukaj sobie każda kogo, ktoć to kupi, a ja sprzedam“.
Z różańcową kostką w palcach przepychały się mniszki czemprędzej w dal, by nie zmylić porządku pacierzy.
Mrowi się wokół lud wszelaki. Nierzadko ujrzysz człeka z liściem palmowym na baranicy i z muszlami na kołpaku, na znak że z Ziemi Świętej idzie. Ci, chociaż żebrem bogobojnym tu się snują, odbiją przecie od się ciekawość ludzką, jak zwierciadła, — na towary kramów, jako na dziwy równie zamorskie.
Wystaje przed kramami i mnich bury z licem jakby w omocie ciszy klasztornej.
„Jałmużny! — zawodzi. — Dla braci franciszkanów jałmużny!“
Nie poskąpią datku i kupce. A brata dziękowanie, chocia skromne, ma w sobie refektarza echo