Strona:Żywe kamienie.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Co z tobą, panie?!“
„Nic to! — Nic to!“ — odpycha go od się, jak to zło, by nie następowało na duszę... „Zwidziało mi się już po raz drugi dzisiaj“.
„Co takiego, na Boga?!“
„Czerwona rękawica króla...“
Tu już goliard przeraził się zupełnie tym ponurym zwidem ostatniego prawa na ziemi. I, zakrzątawszy się gorączkowo, odciągał go czemprędzej na rynek, między ludzi; bo w tłumie, powiadał, tracą moc wszelką — nie tylko duch człeczy ale i duchy zaświata: wszelkie zmory, zwidzenia i przeczucia.
Na rynku wreszcie, — rozpraszał mu uwagę jak choremu dziecku, — rychlej niźli w ulic pustce odszukać się da jaki krewny lub powinowaty, za którym wszak oglądamy się wciąż pilnie po mieście.
Oto idzie wraz naprzeciw nich pan bardzo pysznie przystrojony, o tuszy i minie wielce potężnej; mieszek jak wór kolebie mu się u pasa... — Gdybyż to był krewny jaki!
Przytakuje rycerz tym razem. Istotnie familiant to jego bliski, konia mu nawet winien od dawna, ale prosić go o nic nie będzie. „Rycerzem błędnym dawniej był — i osiadł“; — powiada z pogardą dla niego. — „I oto jak utył w dostatkach!“
„Na cóż by nam, panie, przydał się tu chudopachołek jaki?“
„Nie chcę go znać!“
Goliard machnął ręką w zniechęceniu ostatniem:
„Widzę, my w tem mieście pożyczki nie znajdziemy wcale!“