Strona:Żywe kamienie.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przypadkiem rycerza błędnego odwołała się bezwiednie. Nie chybiła zaś nadewszystko wyzwaniem swej urody.
Prysło koło zemsty w pomrukach gniewu. I rozdwoiły się mniemania panów. Zalotniki skoczki opowiedziały się za wagantami: że naród to wolny; że gbur, kto się na słowo igrców obrusza; że dawniejszy obyczaj za podniesienie ręki na gęślarza i lirnika karał ramienia odjęciem: — tak uczyli króle uszanowania dla poetów; sami zasię pozwalali im mówić całą zawsze prawdę, choćby z srogim gniewem poety przeciw sroższemu jeszcze gniewowi królewskiego majestatu i jego pięści zaciśniętej na miecza głowni.
Te wszystkie racye, oraz szanowne z nich tchnienie starych czasów ostudziły gniew panów. Więc niech goliard odszczeka ostatnie bodaj tylko słowa.
Ale goliard niczego odszczekać nie chciał. Wszczęła się zwada. Niebawem nikt już nie słyszał się wzajem w tej wrzawie i nie rozumiał już wcale. Tu i owdzie zatrzaskiwały się ponuro przyłbic wizyery nad twarzami. Wpierano się w ziemię, mierząc przeciwnika złem okiem z pod larwy stalowej. Sapią — i czekają, jak te koguty, przypływu pasyi ostatniej. Rzadko który okrzyknął się, jak trzeba:
„Wyzywamć!.. Baczność miej!“
Najbardziej niepohamowanego miecza targnięcie się — od swej tarczy w górę — rozstrzygnęło wszystko. I rozległ się on łomot srogi w nacieraniu na się dwóch gromad.