Strona:Żywe kamienie.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swej godności zostawimy w waszych łapach, mnichy, — biadaż wtedy i życiu samemu!.. Pospołu z tamtymi grodzianami znajdziemy my sobie boga, który jeszcze kocha radość! Co się dziś ledwie majaczy po okrutnych zwidzeniach mniszych, iścić się pocznie czarnych mocy władzą nad ciemnościami... Biadaż wtedy duszom i kościołowi!“
Coś zadudniało w dali, niczem wóz ładowny po kamieniach i wstrząsło jakby ziemią pod stopami: Lewiatana kadłubem toczyła się chmura wzwyż, po nieboskłonie.
„Grozisz?!..“ — zdał się pytać jej grzmot ponury.
Wróżę!“
„Hejże, towarzysze! — wołał po chwili wskazując gdzieś hardo kijem włóczęgi, — na rynku tego grodu, pod który podchodzimy z bębna rozhukiem, na onym rynku bierwiona stosu rozkładają białoczarne mnichy. Franciszkanów przeora palić tu będą dominikany!.. Grozą jękła najcichsza radosność ziemi samej. Zdrętwiały mieszczany, znikczemniałe w trwodze sumień i dusz smutku... A wczoraj, wczoraj to jeszcze, zwiedziały się niewiasty w grodzie o naszem zbliżaniu się zdaleka. I już oto szatki gotowały odświętne, już się przyozdabiały na uciechę, rozwrażliwione zawczas ku gędźbie, ku pieśniom, ku romansom w piekarniach, ku gadkom na rynku, ku sztukom na pomostach, ku pląsom a tańcom. Tak wczoraj jeszcze oczekiwały nas. A owo dzisiaj: lęk sumień spętał dusze zgnębieniem grozy. Kamraci! zawarte są oto przed nami bramy, zwiedzione mosty: — grodu smutku