Strona:Żywe kamienie.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Południowej pory orkiestra skrzydlata z wszystkich utęsknień chorału gra kwiatom żądz swoich peany.
Oto u winnicy skraju, nad zielony aksamit liści, wychyla się zjawą kwietnego kielicha — pierś biała i różowe ramiona, w rozwiewnem zasnuciu strzępiastego jakgdyby okwiatu, który słońce złotym grzebieniem wciąż czesze, naświetla i puszy. Lica nie widać w tym włosów owiewie, rączki zajęte są czemś gorliwie u krzewu. Zapędziły ją snadź siostry do pracy przerwanej.
Na utrudzeń południowych zakończenie tkają oto prządki gronom Bakcha conajzacniejszym płaszcze słonecznej purpury — z krwi swojej młodej kolorów może?...
A jeśli tymczasem złoci się zaledwie wino, snadź w krwi młodej więcej słońca niż purpury, póki lata gorącości nie dopalą krwi w żyłach i winnej macicy gron!
Więc słońce dopieka, skwarzy, żga pąki nierozkwitłe.
I dojrzewa wino.
Zaś jego strażnik przy winnicach: Panek z fletnią, i ku zadumie w słońcu, wiadomo, skory, przysiadł zdala na głazie, podjął oburącz kopyto i zamyślił się nad tem, że za ciężkie ono ponoć ku onym prządkom, — które swoich rozkoszy obietnice wetkały w kwiaty, żył swych purpurę przelewają w wina i tańczą zdziałane przez się upojenia ziemi.