Strona:Żywe kamienie.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słyszcie i wejrzyjcie na mnie:
Bywa-ż li kędy żalu mo
c, równa mej boleści?...“

I w tejże chwili kułak goliarda uderzy z całych sił w otwarte karty, aż się księga zwali z kolan przeora i runie z łoskotem o ziemię.
„Z żonglerowych to ust spisał, słowo w słowo, mistrz twój!“
Na tę profanację księgi, tylko wargi przeora rozchyliły się niemo, bo gniew powoli dopiero zapalał się na policzkach. Przemógł go jednak w sobie, w brodzie ukrył.
I klęka starzec nad swą księgą cenną, podejmuje z ziemi:
„Owóż i krewkość słabości twojej, mdły bracie!“
„Pytaj, ojcze, żaków naszych, którzy wszystko pamiętają, zali na ziemiach francuskiego króla nie słyszeli tego, — słowo w słowo — chociaż w innej mowie!.. Zasię tamto drugie bodaj, (że to jeszcze jemu wypomnę!): „niemasz większej boleści nad wspominanie szczęścia w niedoli...“ Boetius to pisał w więzieniu, Boetius! Każdy żak ci to powie i na pierwszych zaraz kartach jego księgi odnajdzie!“
Widzi przeor: miota się goliard w takiej złości, że aż kaptur osunął mu się na plecy. Z pod jego stroju, na pierwszy rzut oka, rzekniesz, mniszego, wyjrzała oto jawnie dusza inna — płowemi aż po ramiona kędziory.
„Nie stoim my skąpo o pieśni i wiersze nasze: żaden z nas imieniem się do nich nie dowiesza! —