Strona:Żywe kamienie.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w palcach ma dziwny niepokój, jak ten mnich, gdy różańca pod ręką nie czuje. Aż sięgnął bezwiednie po swe gęśle. I tak je jakoś na kolanach ułożył, tak na nie osobliwie popatrzył, jakby to dziecko było jego, o całun proszące zamkniętą powieką.
Mowa księgi jest pospolita, — ludzi z za gór. Zna wagant bywały wszystkie gwary po ziemiach cesarstwa, obie mowy z za Renu i tę z za gór. Więc czyta chciwie, póki mu oczu nie przyćmią łzy. Ale przeor nie spostrzega tego; po drugą księgę już sięga, — i z tej radby coś na głos wyczytać. Tymczasem pieści się nią, głaszcze jej okute skóry i, niczem do skrzyni cedrowej onych skarbów z za gór, dobiera się wreszcie do niej: chroboce u klamr.
Wreszcie otwiera na traf. Goliard czai się uchem i powieką na słowa mistrza, rozkołysane jak katedralny dzwon.
I słucha:

Którzy chadzacie drogą miłowania,
Słyszcie i wejrzyjcie na mni
e!..“

Przerwał sobie stary na samym początku, wystawia palec i rozważa:
„Do chrześcijan to wezwanie. ,Którzy dążycie drogę miłości’! temi słowy ich nazywa! Za przechodnią drogę ku dalszym celom snadź i mistrz sam ją uważa. Z nami jest! Nie z dominikany.“
I w cichości wywodzi coś jeszcze dłonią sobie przed oczyma. Goliard zniecierpliwiony czytał dalej sam przez ramię przeora: