Strona:Żywe kamienie.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w drzazgi i wióry, ułomkiem drewna została w kułaku upartym.
Nad nimi trzyma się jeszcze na nogach płatnerz z potężnym dyszlem w garściach; nim to pewnie rozbił i wywalił bramę grodzką. Tymczasem broda jego nabija się okrzepami posoki, sączącej się z jakiejś rany na głowie, której nie czuje jeszcze wcale. Żaki ciągną go za fartuch, by pośpieszał z gromadą. Odmachuje się im niecierpliwie, by czemprędzej sami wynosili się z grodu.
Jakoż roił się już na gościńcu wszystek lud wędrowny, jaki tej nocy wysypał się było z bramy miasta. Nie jeden na zboczu drogi się zamitrężył, motając w chusty ranną głowę lub ramię, zanim lekarz nieco dalej od grodu nie opatrzy ich jak trzeba. Od barwistości szat rybałtowych, aż się mieni gościniec cały. Bokami zasię, chyłkiem — miedzą, a ścieżyną — doganiają wagantów żaczki grodzkie, które tej nocy porwały się było w światy — vitam explorare!.. probare omnia!.. Jakbyś łopot skrzydeł słyszał, podążających za kluczem: tyle w tych postaciach było ciągu wędrownego ptactwa, tyle woli tułaczej. W rozsypce pośpieszają rybałty gościńcem i dróżkami, a gubią się jakby w tej omgle księżycowej, — więc się obwołują niekiedy. A podmuchy i rozchwieje nocy wydłużą wraz, użałośnią głosy takie, ni to w blekot żórawi ciągnących za morze.
Wyruszył i franciszkanin z wagantami na wędrowanie swoje za morze, ku Ziemi Świętej. Nie z dobrawoli pielgrzymi mnich i nie za pobożnych