Strona:Żywe kamienie.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiej ciszy zasłuchania... „Igrzec: śpiewak prawy!“ — odczuł to płatnerz w gęby nagłem rozchyleniu i opuszczeniu młota; odczuli dumy błyskiem waganty wszystkie: „Znaj kamrata!“
Odczuł to nawet i rycerz przy stole, bo oto w płaszcz się zatula, w tem załaknieniu nagłem u wytrysłej krynicy tonów. — Opamiętał się jednak godnością i rzekł urągliwie:
„Zachowaj swą chwalbę dla tych, którzy idą łupić kupców, grody i ziemie. Dla nich to stroją się najskwapliwiej wasze gardła, gęśle i lutnie.“
„Uu, skąpiec!“ — wzdrygnęła się pod nim kukla dzwonkowa.
A płatnerz szydzi jeszcze z niego, że krótki jest pieśni czar, kowalstwo zasię solidniejsze, — więc niech się ima z powrotem młota. Oto pan, którego skuwają, nawet głowy pochylić nie raczył, by go ujrzeć u stóp swoich.
„Biadaż wam, Muzy wszystkie, prócz kowalskiej!“
Jakoż piętrzyła się nad nimi wyniośle ta zbroica wielka, łękami naramiennych karwaszów jak gdyby na wszystko wzgardliwie odęta. Oni zaś w zatrudnieniu koło tej stopy pancernej i srogiej goleni w żelezie, ledwie do nakolenicy tej zbroi głowami sięgają: — i mistrz z siwą brodą po pas, i czeladnik jego w dzwonkowym kapturze wesołka. I gwarzą przy robocie:
„Chybiłeś pieśnią. Nie dzierżstwa dla się szukają panowie tacy.“