Strona:Żywe kamienie.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niedźwiednik skrobał się frasobliwie w swój lniany łeb. Obsiadły go rybałty jak te osy.
„Ty, niedźwiedziu tkliwy! Uważ: tyżeś ją na tęskliwości swoje pięknie obłóczył, tem ci milej inny ją teraz rozdziewa, — akuratnie jak w małżeństwie. I nie dość że ci było jednej bestyi? Pół świata z onemi szmatami schodził, nim ją gdzie znowu w jakiej bandzie igrców odnalazł.“
Lekarz przy chorym zaciekawił się bardzo, o czemże to rozgwarzyły się tak rybałty. I nagle zamacha ręką.
„E! e! e! — jednemu ona Muzą, drugiemu kochanką, trzeci ją aż w suknię stroi, czwarty na nockę zabiera, dziewiąty pewnie mężem być się szczyci, a jedenasty wiesza się z desperacyi, że go poniechała nawrotem do dziesiątego. E! e! e! — tego i święty Piotr na Sądzie Ostatecznym nie rozwikła, by każdą duszę z osobna za jej przewiny zważyć. Więc w księgę niebieską zapisze w desperacyi ryczałtem: robota jednej kobiety śród rybałtów, — pięćdziesiąt dusz potępionych!.. To nie śmiechy! Znaczy to, że dola wasza ziemska i w wieczność za wami pójdzie: że i w piekle nawet żaden z was sam sobą, — jak inne dusze grzeszne, — nic znaczyć nie może, lecz w jeden snop związanych, przerzucać was będzie djabeł widłami, — jak i w doczesności waszej, jak owo i teraz, na ziemi.“
Nudził się lekarz przy pulsie chorego, więc po chwili znów ich zaczepia rozmową: