Strona:Żywe kamienie.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podjęciem i pod oną kupą ciężkiego szychu śmiga lekką jak u kozy nóżką — żakom pod nos niemal.
I kogo na rynku wonczas nie było! kto nie pląsał tą porą! — a sprośnie, jak tamta żonka czyjaś. Różne bo stają się w chęciach swoich w czas odpustu i najzacniejsze panie! Osobliwie, gdy się nasłuchały wprzódy romansów po piekarniach. — Bywają bo bardzo pochutne opowieści; a gdy panie szczodre, i najzacniejszy żongler nie długo będzie się wzbraniał, aby takiego romansu nie opowiedzieć z powagą, — z powagą koniecznie i ze smutkiem na końcu, — by nie stawać się jak ten gadkarz na rynku. Tylko że ta powaga i smutek nie udzielały się kobietom. Taka i przez komin przeleźć gotowa, gdy zielonemi oczyma rozmarzeń zapatrzy się w ognie tańca i swawoli miłosnej. Niczem kot o zmierzchu giętka, a od roztęsknień ciepła i cielista, pomyka się pod murami na miękkich stopach kocicy.
Rade witają je żaki w tej oćmie zmierzchowej: pociemku niejedno wolno, przed czem za dnia i pazurami się bronią; — nigdy nie zgadniesz, jaką kotka po nocy będzie. W tej zasię nadziei, oto aż ponosi żaków w zawodzeniu rybałtowego chóru:

Bacche saepe visitas
mulierum genu
s,
facit eas subditas
tib
i, o tu Venus!“

I prawdziwie uległemi je czyni. Opodal rynku, po głuchych z wieczora podwórcach studziennych