Strona:Żywe kamienie.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pustkę smętną, gdzie tłuką się marami wszystkich grzechów i zbrodni przypomnienia? Czy tak jej się niesamowicie wydało, że skinęła oto, by pochodem królewskim ruszyć po za wszystkie grzechów chwile i życia mknienie — wyżej, — dalej, — w złoty błękit wieczności...
Pod to zapatrzenie się malarza, jak gdyby łódź chwili ochynęła się w morze czasu.
„Mej urody czasom stanie — jak kościoła!“


Nad miastem wyświetlały się jeszcze wieże a wielce strome dachy martwym już odblaskiem, niby pyłem ceglastym, wypełniały rynek i ulice. Oczom nikli ludzie o tej porze, twarzy nabierały mury: — w powietrzu zmierzchowem stały teraz, każdym załomem i granią srodze wyraziste, ni to w zmarszczkach sędziwego wieku. Kędy spojrzysz: kadłuby murów, surowe kraty okien, wykusze ciężkie na rogach, dachów połamane płachy, i te warownie gołe, bez blanków nawet, — surowo jakby na mieszczan chamską pogrozę wypiętrzone wieżyska.
Za rozchwiejną ciszę pól na Ave, tu okrzepłość, chmurna kurzem ulic, opyłem murów, a wyziewami piwnic, padała i na dusze. I nie jaskółki ćwierkliwe zganiały się w powietrzu, a niemo, w bezszelestnym trzepocie, targały się między murami nietoperze.