Strona:Żywe kamienie.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ku sobie ze wszystkich naw wejrzenia ciekawe. Ale o ciekawość ludzką tym razem nie stoją waganty wcale, bowiem już teraz, przed nabożeństwem nawet, odmawiają pilnie koronki. A spostrzegłszy samego goliarda przed drzwiami, poczną sykać zgoła nieprzystojnie, z wielkiem tłoczeniem się owiec czyniąc miejsce między sobą dla błędnego pasterza swego.
On zaś baczy tylko, czy skoczki między nimi niema. A nie dostrzegłszy jej, odmachnie się ręką w ich stronę: — ostawajcie sami!
Bo w takiej chwili najuroczystszej, kiedy cała społeczność człecza staje oto przed Bogiem, widok swych towarzyszy śród żebraków napełnił go taką żałością do Boga za kamratów i za się, że już tylko wargi gryzł i odmachiwał się ręką od ich sykań natarczywych. — Duchem tych mieszczan w trosce o spokój i mienie, oplwał go ktoś wejrzeniem w potwornym zaułku nędzy. Tyle bo tylko zarobił wędrowny poeta w tem mieście.
„Jest!...“ — drgnęła w nim mimo wszystko jakowaś tajona czujność i oczekiwanie.
Jak ten jeleń z gąszczy ku strudze, wychynęła się z ulicy na plac skoczka zapóźniona. I bierze w chrapki bliskie tchnienie tłumów.
Jakby wyzywając te ciężkie w swych strojach mieszczki, które podejmowały się tędy przed chwilą, wbiega chybko na schody kościoła stopą bosą, a z piersią otwartą, — ledwie u wrót samych przysłania je chustą przed zgorszeniem pobożnych.