Strona:Żywe kamienie.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziorna kitami u czap. Nazbyt bo już hardo wystawia się dziś młodzież temi kity! Oto pohukuje nawet w tłumie na cześć skazanego rycerza, — nie by sami zamierzali zratować jego, lecz by innych do tego podjudzić: — Znaj młodzież! i króla przestraszy, a choćby ojców własnych tylko. — Więc pohukuje wciąż.
„Milczeć!..“ — czerwienieją ojcowie z gniewu i lęku.
I wznoszą do góry paluchy.
Baczą na nich rycerze z procesyi. I pojęli rychło, że do sumień własnych było raczej pobożnemu sobkostwu mieszczan, — starych i młodych, — niźli prawdziwie do zratowania wiernego strażnika grodu.


Goliard tymczasem przebiegał gorączkowo opustoszałe ulice. Trędowaci rozdzielili go było z rycerzem w sukiennicach, odniosły w dal tłoki ludzkie; stracił go wreszcie całkiem z oczu. Z początku nie kwapił się odszukiwać go. Nie przyrósł mu do serca ten żonglerowego ducha płód i tęskliwy wyznawca Muz — nie w duchu, lecz w sentymentach. „I chuci i ducha tkliwiec szlachetny! — myślał o nim z grymasem. — Z Esclavonii może jakiej przybyli tu ojcowie jego: ze wschodnich gdzie stron, skąd i ,Dobrzy-ludzie‘: te tkliwe kacerze dziadowskie, rozwałęsane po gościńcach świata całego.“
Ale gdy groza królewskiego wyroku, stentorem heroldowego basu, zahuczała goliardowi w uszach,