Strona:Żywe kamienie.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ten smęt, ta żałość, te ciężkie od rojeń rzęsy dziwnym wyrzutem spoglądały na kobiety. Aż się markotnie uczyniło im wszystkim. A on kiwa nad niemi głową, wymawia im coś z serca, natrząsa się nad niemi gorzkością milczenia swego. Wreszcie dobył z piersi wyrzut takiego żalu, że się pod tym głosem samym otrząsła niejedna kobieta, zatulając mocniej w swą chustę.
„A stworzył was przecie Pan Bóg ku uzacnieniu miłością rodzaju ludzkiego!.. Ku temu łaską Bożą stworzone, czemżeście się stały rodzajowi ludzkiemu?!...“
Westchną chórem sapliwym.
A po długiej znów ciszy, postrzegając, że franciszkanin niewymowny nic już im dzisiaj więcej nie powie, westchną tem głębiej na amen. Najmłodsza zasię z nich, jeszcze dziecko prawie, już widzieć poczyna w myślach męki rycerza na kole; a bladość zgoła niedobra, na wargach sina, mdliła wątłe siły dziewczęce. I wybuchła nagle płaczem dziewczyna taka. Za nią inne. A i starsze kobiety poderwały nagle fartuchy do oczu.
Spłynął dar łez z pokutnego brata na wszystkie kobiety. Proszą, by je wiódł przodem w kościoła progi, kędy wzywał dzwon.
Za tym zapłakanym korowodem ruszyły chmarą sukiennice całe.


Po obwieszczeniu królewskiego wyroku coraz to bardziej ponure tchnienie krążyć jęło po mieście w powolnem przycichaniu targów. Kupować nikt nie