Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ganiani przez nieludzkich podoficerów. Patrole wysyłane naprzód spotykały się czasami jak błędne widma i znów pękały granaty. W dalekiej przestrzeni na prawo i na lewo, na starych ustalonych pozycjach wykwitały dwa szeregi rac świetlnych. Wypadały z pod ziemi, wzbijały się lekko, strzeliście i zawisały nieruchomo w górze. Chyliły się łukami sinego blasku, jakgdyby śląc sobie nawzajem pokłony i pozdrowienia w tajemnem misterjum tej nocy. Daleko, daleko majaczyły gdzieś blade smugi, błąkając się po niebie, przystawały, spotykały się ze sobą, rozchodziły się, gasły i nikły. Aż nagle rozwarła się noc. Cięły w nią ostre promienie blasku, jak miecze białego dnia. Na sekundę, na krócej, na dłużej jakiś pas przestrzeni, zawalonej ciemnością, stawał w przenikliwej jasności, obnażał się z utajenia do ostatniej grudki ziemi i tonął w gęstym mroku. Odsłaniały się tajemnice nocy — zwaliska, szczątki, dziury, zakamarki, fantastycznie spiętrzone popękane druty, trupy rozpłaszczone, wdeptane w ziemię, poskręcane, krwawe twarze, wyszczerzone skurczem śmierci... Ludzie utajeni, przyłapani na swojej nocnej robocie, chwyceni jak w potrzask w snop przeraźliwego blasku, padali na twarze, nieruchomieli, udając poległych. Mrużyły się oślepione oczy konających, w ostatniem majaczeniu witali olśniewający majestat śmierci, niebiosa rozwarte i chwałę Boga. Wszechmocne światła zwyciężały noc dręczącą, łagodziły samotność, dawały otuchę, wydzierały z rozpaczy powalonych