Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głos jej stawał się twardy, niemal surowy. Zdania wiązały się w jakieś wyznanie wiary, w jakąś ewangelię własnego życia.
Borowicz słuchał w milczeniu. Z każdym słowem, z każdym brzmieniem jej głosu odkrywał ją wciąż nową i wciąż tę samą: jedyną, najświętszą, najlepszą, niezbędną, godną największych poświęceń, godną najboleśniejszych wyrzeczeń się.
Tymczasem przeszła do spraw ściśle osobistych. Mówiła o swoim cierpieniu, które się zabliźnia i o Danusi. I o tym, że obie muszą liczyć na dobroć przyjaciół, na ich pomoc.
— Dlatego przyszłam do pana, panie Stefku. Dlatego, że pan mi pomoże. Czy prawda?
— Jakże można o tym pytać?
— Więc widzi pan, nie zawiodłam się, a rzecz jest kłopotliwa. Umarł mój krewny, nie znał go pan, Józef Brzostowski. Zostawił mi w testamencie dosyć duży zapis. Obecnie dzięki Bogu wystarcza nam to, co zarabia Ewaryst. Dlatego chcę cały spadek zachować dla Danusi. Ale zna pan Ewarysta. Gdy tylko dowie się, że staliśmy się bogaci, nic go nie zdoła powstrzymać od rozrzutności, od lekceważenia pracy, od powrotu do dawnego, okropnego trybu życia. A ja na to nie mogę pozwolić. Nie wolno mi. Otóż rozmawiałam z adwokatem i ten mi poradził, bym zwróciła się do kogoś bardzo zaufanego, bym wydała mu, to znaczy panu, panie Stefanie, plenipotencję do przejęcia spadku i do zarządzania tym wszystkim. W ten sposób Ewaryst w ogóle nie dowie się, że może liczyć na coś innego, poza swoim zarobkiem. Rozumie mnie pan?... Nie chodzi mi nawet tak bardzo o zabezpieczenie majątku dla