Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

fanie, i ja już jestem niezdolna do miłości. Życie moje zostało zamknięte, mój świat zwęził się i zacieśnił, a dla mnie w nim zostało tylko miejsce matki. To może bardzo wiele, może bardzo mało, ale dla mnie to już wszystko. Nie pragnę, nie umiem już pragnąć innej roli dla siebie. Tak, panie Stefanie, tak, mój dobry, kochany przyjacielu...
W jej oczach zakręciły się łzy. Otarła je szybko i wyciągnęła doń ręce:
— Nie mówmy już o tym. Dobrze?...
Ujął jej ręce i zamknął w swoich dłoniach. Ogarnął go tak bezmierny, tak przenikający smutek, że myśli roztapiały się w jakimś matowym odrętwieniu, graniczącym z niedającą się określić dziwną błogością. Oto kończyło się dlań wszystko, oto doszedł do kresu. Tu urywały się wszystkie drogi, rozpływały się w pustce... Zsuwał się bezsilnie ku przepaści, raczej ku bezdennej otchłani, gdzie nie czeka nań żadna katastrofa, gdzie roztopi się w nicości... jak meduza... jak meduza... Te dłonie ciepłe i serdeczne to już tylko wspomnienie, to już tylko znak z daleka, znak jakiegoś szczęścia, koło którego przeszedł nie wiadomo kiedy i nie wiadomo dlaczego...
— I tak najlepiej... tak najlepiej — wyszeptał — tak najlepiej... Widzi pani, ja właściwie mówiąc nie... istniałem. Moja obecność na świecie nie została niczym zaznaczona ani dla mnie, ani dla innych. I dobrze się stało, że nie dała się skonkretyzować w jakiś kształt. Próbę tę należałoby może nazwać katastrofą, gdyby wsiąknięcie czegoś, co jest prawie nicością w nicość było w ogóle dostrzegalne. Tak najlepiej, pani Bogno, tak najlepiej...
Wyswobodziła dłonie i ścisnęła mocno jego ręce: