Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak największy głupiec ukrywałem ją przed panią, ukrywałem przed sobą...
Poczuł na głowie dotyk jej ręki. Chwycił ją i przywarł ustami do mokrych od łez palców.
— Cicho... panie Stefanie... cicho... Trzeba się uspokoić... Cicho, mój biedny, dobry chłopcze... Cicho...
Przytuliła jego głowę i stała tuż przy nim.
Pomału zaczął się uspokajać. Czuł się tak osłabiony i tak wyczerpany, że z trudem starał się myśleć.
Tymczasem Bogna zaczęła mówić. Z początku nie rozumiał jej słów. Zlewały się w jakąś smutną melodię, której treść ginęła zagłuszona przez gwałtowne tętnienie krwi pod czaszką.
— Jesteśmy zbyt dobrymi, zbyt dawnymi przyjaciółmi, drogi panie Stefanie, — mówiła spokojnie — żebyśmy musieli uciekać się do niedomówień i kurtuazyjnych komplimentów. Wie pan doskonale czym pan jest dla mnie. Ale tak nie można, drogi Stefku, nie można. Byliśmy zawsze dla siebie jakby rodzeństwem. Nie powiem, że oceniałam to wysoko, bo byłam i jestem za to wdzięczna, bardzo panu wdzięczna. I nagle dzisiaj oskarża mnie pan o to, że nie odkryłam w panu tego uczucia, w które jeszcze wczoraj pan sam nie wierzył. Przecie nic się nie zmieniło, nic się nie stało. Po prostu nastrój. Sprawiłoby mi wielką przykrość najmniejsze urażenie pana, więc proszę mnie dobrze zrozumieć: czyż to, co dało się przez tyle lat tłumić i ukrywać, może być miłością? Czy pan wie, co to jest miłość?...
Umilkła, jakby czekała odpowiedzi.
— Miłość zaczyna się od tego, że się o niej wie, że się wie z całą pewnością. Nawet wbrew rozsądkowi, wbrew