Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Borowicz zacisnął zęby i stał nieruchomo przy drzwiach. Słyszał kroki Marcysi, szczęk zatrzasku i świeży, jasny głos Bogny:
— Czy zastałam pana Borowicza?
— Owszem. Pani zapuka, drugie drzwi.
Wyciągnął rękę do klamki i otworzył.
Była w lekkiej blado zielonej sukni, szczupła, wysmukła, dziewczęca. Biały płócienny kapelusz, cokolwiek nasunięty na czoło jeszcze bardziej uwydatniał świeżość i złotawą opaleniznę jej twarzy. Uśmiechnięta i zaciekawiona zatrzymała się w progu:
— Więc tak pan mieszka?... Znamy się od tylu, tylu lat, a u pana jestem po raz pierwszy!
— Tak się złożyło... — zaczął i urwał.
Wyciągnęła doń rękę:
— Czemu pan wczoraj nie przyszedł?
— Przyjechał Henryk... Poza tym.... w ogóle...
Głos mu drżał więc chrząknął i zamilkł.
Bogna rozglądała się po pokoju, zdjęła rękawiczki i usiadła na fotelu przy oknie. Stefan dopiero teraz spostrzegł, że drzwi od przedpokoju zostały otwarte. Oczywiście będą podsłuchiwać. Zatrzasnął drzwi, później zrobił kilka bezcelowych ruchów, przełożył jakąś książkę na biurku, nieznacznie podciągnął krawat i zapytał:
— Okropnie mieszkam, prawda?...
— Ależ bynajmniej — zaprzeczyła żywo — tu jest bardzo przyjemnie. Poznałabym od razu, że to pańskie locum.
— Wątpię. Ten pokój jest równie pozbawiony wyraźnej indywidualności, jak i jego właściciel.
— O, nie tak bardzo — zażartowała — ale moje zdol-