Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu tak brzydki, tak banalnie hotelowy, tak pozbawiony smaku. Przy tym nieład. Książki na biurku porozrzucane, jakieś pidżamy, jakieś ubrania. Na dywanie skrawki papierów, zakurzona szafa, a lustro nie czyszczone od niepamiętnych czasów. To było oburzające. Płaci przecie drogo za pokój, osobno za usługę, a mieszka, jak w śmietniku.
Chwycił stary szlafrok i gorączkowo zaczął nim wycierać lustro, półki, szafę, poprawiał pościel na łóżku, zsuwał książki, zbierał z podłogi rozrzucone papierki. Z ulicy wdzierał się nieznośny hałas, warkot motocykli, huk rozpędzonych wozów tramwajowych, sygnały samochodów. Szybko pozamykał okna i znowu sprzątał, sprzątał zawzięcie, byle skupić uwagę na czym innym, byle nie gubić się w domysłach. W tych niedorzecznych, niepokojących domysłach, które rozpalały wyobraźnię, ogarniały mózg jakąś rozedrganą aurą egzaltacji.
Pomimo całego wysiłku nie mógł opanować myśli. Cisnęły się z miażdżącą konsekwencją. Jakże się to mogło tak przypadkowo złożyć, że Miszutka właśnie dziś, właśnie po swojej wczorajszej bytności u Bogny, wyskoczył nagle z podobnym odkryciem. Bez kwestii musieli mówić ze sobą. Albo zaczął Miszutka, albo ona.
— Niemożliwe!...
A jednak logika faktów: Henryk był u niej. Ten sam Henryk, który z rana bez obsłonek wypowiedział swoje... pobożne życzenia. Musiał rozmawiać z Bogną o nim. To nie ulega wątpliwości. Oczywiście pozwolił sobie na bezczelne powtórzenie tego, co z rana mówił tutaj. Tak, to zgadza się z jego pojęciami o świadomej woli i o „cnocie kierowniczej“ prawdziwego mężczyzny.