Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dym człowiekiem łączy go tylko fakt formalny pokrewieństwa, szczegół właściwie bez znaczenia.
— Ty, Heniu — mówił Miszutka — zapominasz o jednym: wszystko to już było. I hierarchia, i feodalizm, i rasowość. W starym Rzymie już powstawało pojęcie barbarzyńcy.
— I cóż z tego, że było?
— A to, że nie ma po co ekshumować i galwanizować trupa, który i tak musi przejść później taki sam proces rozwoju, jeżeli sprawia ci to przyjemność, degeneracji.
— To nie jest powiedziane, że musi.
— Więc co?... Na całą wieczność, aż do końca świata przetrwa ten twój system?...
— Dlaczegóż by nie? — upierał się Henryk.
— A dlatego, że życie to nieustanna przemiana, mój ty Tarkwiniuszu.
— Nie wszędzie. Na przykład Chiny.
— Co Chiny?
— Trwały w niezmiennej cywilizacji przez długie wieki, przez dziesiątki wieków.
— Ale mówisz: trwały, więc nie zaprzeczasz, że przeszło im to?
— Ach, tu działały wpływy zewnętrzne.
— Wszystko jedno jakie.
— Bynajmniej. Wybudowali sobie nawet mur, by się osłonić od wpływów zewnętrznych. Dowodzi to niezbicie, że świadomie uznawali doskonałość swego ustroju moralno-obyczajowego i państwowego. A zresztą nie mam zamiaru budować.
— Chińskiego muru?
— Nie. W ogóle nie trzeba budować.