Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Precz, precz! Brzydzę się ciebie! Gardzę tobą!...
Pomimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Na wąskiej i twardej kanapce było niewygodnie. Ze stojącego o dwa kroki łóżka rozlegało się miarowe bezpieczne sapanie człowieka, którego kiedyś, kiedyś nieskończenie dawno, kochała, który miał być ojcem jej dziecka, człowieka słabego i miernego, którego musiała dla tego dziecka chociażby, jeżeli nie przez pamięć dawnego uczucia, ratować, osłaniać, nie dać mu stoczyć się w dół.
— Bo czyż i na mnie nie spada część winy — myślała — jednak nie umiałam stworzyć mu takiego domu, w którym znalazłby szczęście. Jednak nie potrafiłam o tyle z nim się zżyć, by stać się jego powiernikiem, by w porę ustrzec go przed złym krokiem. Nie przywiązałam go dość silnie.
I z kolei przychodziła druga myśl:
— Kto wie, może gdyby mnie nie spotkał, znalazłby inną, lepszą, bardziej odpowiednią żonę? Może nie rozbudziłaby się w nim nadmierna ambicja i ta chęć użycia?...
Tak, czy owak jedno wiedziała na pewno: nie wolno jej odejść od niego, nie wolno go zostawić. Życie z nim pod jednym dachem będzie wprawdzie równało się rezygnacji z prawa do szczęścia, ale któż powiedział, że ona zasłużyła sobie na takie prawo? I tak miała przez szereg miesięcy złudzenie szczęścia. A zresztą dzisiaj jest ważne tylko to, by maleństwo, które się urodzi, nie przyszło na świat od razu z przekleństwem rodziców, by dać mu jeżeli nie ciepło, nie rodzinę, nie dom, to przynajmniej pozór ciepła i domu.