Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tować odbiór zegarka, portmonetki i innych drobnych przedmiotów, przy czym żartobliwie rozmawiał z urzędnikiem. Bogna zaciskała zęby, by nie wybuchnąć płaczem.
— No, chodźmy z tego przybytku — usłyszała nad sobą jego głos.
W milczeniu schodzili po schodach. Na rogu wsiedli do taksówki.
— Co jesteś taka smutna? — zapytał.
— Tak... nie jestem smutna...
— Zmizerniałaś. Pewno bardzo niepokoiłaś się o mnie? Co? — pochylił się ku niej i chciał pocałować.
Lekko, ale stanowczo odsunęła go. Nie zniosłaby teraz jego pieszczoty.
— Przestań — powiedziała — jesteśmy na ulicy.
— Więc cóż z tego?...
Wzruszył ramionami i dodał z goryczą:
— Ładnie mnie witasz.
— Ew... — zaczęła — Ew, czy ty nie rozumiesz...
— Czego?
— Że ja zbyt wiele... przecierpiałam.
Zaśmiał się sucho:
— Co ty powiesz?... To paradne! Ona przecierpiała. Ja w więzieniu siedziałem, musiałem spać na twardej pryczy, jeść jakieś paskudztwo, znosić najgorsze traktowanie, a teraz dowiaduję się, że to nie ja cierpiałem tylko ona!
Szofer obejrzał się i Bogna szepnęła:
— Nie mów tak głośno.
Wzruszył ramionami i umilkł.
— Dokądże to jedziemy? — zapytał, gdy auto skręciło ku Wspólnej.
— Do domu.