Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bogna zrozumiała intencję: chciano zaznaczyć, że na gościnę w tym domu nie może liczyć.
— W żadnym, proszę pani. Zabawię tu zaledwie kilka godzin. O trzeciej odchodzi mój pociąg do Warszawy.
— Jakże to możliwe! Przecie można tak zdrowie stracić! Och, Boże, co my cierpimy przez tych mężów — załamała ręce — powiadam pani, że myślałam, że mnie krew zaleje, za przeproszeniem. Od tego wypadku spokojnego dnia nie mam. Wprawdzie dotychczas swemu mężowi nie mogę nic takiego zarzucić... Owszem, przyzwoity człowiek... szanowany... Ale co to można, moja pani, wiedzieć? Nieprawda?... Zawszeć to stryjeczni bracia. Między nami mówiąc, obieśmy popełniły mezalians. O nie, proszę pani, swojej córce za żadne skarby nie pozwolę wyjść za człowieka niezamożnego. Gdy ktoś od dzieciństwa na żaden brak skarżyć się nie może, to i później nie znęcą go frykasy. Ale moja pani, jakże to było, bo w gazetach zamieszczono tylko krótkie wzmianki?
Bogna uśmiechnęła się smutno:
— Proszę mi darować, pani sama doskonale to odczuje, jak mi przykro mówić o tej sprawie.
— A dużo tego zginęło?
— Sześćdziesiąt kilka tysięcy.
— Jezus, Maria! I wszystko przehulał?... Jakie to czasy, moja pani! Myślałam, że może milion, dwa, że chciał sobie chociaż przyszłość zabezpieczyć. Ale zawsze mówiłam, że ten Ewaryst to nie jest poważny człowiek, tak, proszę pani, to nie jest poważny człowiek. Taka hańba!... Ale przepraszam, może pani droga jeszcze bez śniadania?...
— Dziękuję. Nie jestem głodna.
— Jezus, Maria! Gdzie ja mam głowę! Kazia! Skocz