Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go, że obawiałem się, by zbyt brutalna wiadomość nie zaszkodziła pani w jej obecnym stanie. Czy... czy pozwoli mi pani mówić szczerze?
Był wzburzony i z trudem panował nad rozedrganymi mięśniami twarzy.
— Proszę pana — powiedziała spokojnie.
— Otóż znam panią od lat i wiem, że brzydzi się pani, że raczej brzydziła się pani zawsze wszelkim brudem, błotem... Skąd mogłem przypuszczać, że zechce pani dobrowolnie ocierać się o ten brud?... Nie, absolutnie nic pani nie zmusza! Zmarnował, zaplugawił pani życie. Obraził panią już tym samym, że pozwolił sobie po nią sięgnąć, zbezcześcił swoimi zdradami. Niczego oprócz krzywdy i hańby pani nie dał, a na zakończenie zrobił panią żoną złodzieja!...
— Panie Stefanie! — zawołała — niechże pan ma dla mnie trochę litości!
— Nie mogę, nie mogę — wybuchnął — to jest potworne! Nie rozumiem tego, nie chcę rozumieć!
— On jest moim mężem.
— Jest łajdakiem!
Wzięła go za rękę i powiedziała z naciskiem:
— Ma pan prawo tak go nazwać, ale, panie Stefanie, nie ma pan obowiązku pastwienia się nade mną.
Wyrwał rękę, zerwał się z miejsca i stanął przy oknie. Po dłuższej chwili zaczął mówić nie patrząc na Bognę:
— Mam obowiązek, obowiązek przyjaźni. Mam obowiązek uprzytomnić pani jej sytuację. Nie mogę nazwać wielkodusznością tego, co jest szaleństwem. Pani nie ma prawa gubić siebie. Pojąłbym jeszcze zamiar materialnej