Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mimo woli w oczach Bogny zakręciły się łzy. Wtedy pochylił się nad nią, pogładził po włosach, pocałował w usta i już innym tonem powiedział:
— No, nie płacz, kochanie, nie płacz. Nie trzeba z rzeczy błahych robić sobie smutków. No! Uśmiechnij się do mnie. Naprawdę nie jestem taki zły, za jakiego mnie uważasz.
I uśmiechała się. Cóż miała robić?!... Uśmiechała się, bo nie tylko kochała go pomimo wszystko, ale wiedziała również, że nie jest on rzeczywiście zły, że ta próżność, powierzchowność, te kłamstwa i wykręty, ta fanfaronada i niewybredność, płytkie zainteresowania i trywialne gusty są przecież nie jego winą, lecz winą warunków, w których się wychował, ciężkich lat młodzieńczych, wielu wyrzeczeń się i nagromadzonych pragnień. Wychodząc zań zapewne nie tak sobie wyobrażała zmiany, które w nim zajść musiały. Zapewne nie był to już dziś ów prosty, jasny chłopak z amerykańskiego filmu. A jednak sama myśl wyrzeczenia się Ewarysta wydawała się jej jakimś okrutnym nieprawdopodobieństwem. Wprost nie umiała sobie wyobrazić życia bez niego. Zapłakiwała się nocami, gdy nie wracał, dręczyła się przeczuwaniem jego rozkoszy w ramionach innej kobiety, zdawała sobie sprawę, że trzeba, że powinna, że musi przynajmniej odsunąć się odeń, nie poniżać się do wyczekiwania jego przelotnego kaprysu, lecz wystarczało, by wszedł do sypialni i wszystkie głosy cierpienia i rozsądku milkły od razu.
Jakież to było poniżające, gdy przypominał ją sobie i o oczyma szklistymi od alkoholu, z twarzą bladą i nabrzmiałą, z oddechem przesyconym winem obdarzał ją