Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani przez chwilę złudzenia, że są kłamliwe. Zbyt dobrze znała już Ewarysta i umiała nań patrzeć.
Z początku postanowiła czekać.
— Minie to, musi minąć — przekonywała siebie.
W najmniejszym stopniu nie dawała mu odczuć, że domyśla się jego zdrad. Przeciwnie. Ile razy się zdarzyło, że wpadały w jej ręce listy, że wypadła mu z kieszeni fotografia, że telefonowała doń zbyt czule jakaś kobieta, a Ewaryst zniecierpliwiony już chciał się zdemaskować — Bogna starała się zatuszować wszystko. Udawała, że nic nie spostrzegła, że podejrzeń nie ma najmniejszych, że jest szczęśliwa, a niewinne flirciki męża uważa za rzecz całkiem naturalną i zwykłą.
Jeszcze wtedy wierzyła w jego szlachetność i dobrą wolę.
— Wyszumi się i wróci do mnie — myślała — będzie sam żałował krzywdy, jaką mi wyrządził.
Obawiała się nawet, że Ewaryst wówczas zechce zadokumentować swą skruchę jakąś spowiedzią i z góry obmyślała sposoby, jakby tej przykrej dla niego scenie zapobiec.
Mijały jednak miesiące, a przewidywania Bogny nie sprawdzały się. Ewaryst stał się w domu prawie gościem. Wieczory zawsze spędzał poza domem, za wyjątkiem czwartków, stałego dnia przyjęć. Czwartki te jednak były największą męką Bogny. Przez mieszkanie przechodziło moc ludzi wyławianych przez Ewarysta z jego nowych stosunków. Przy ich wyborze kierował się jedynym kryterium: snobizmem. Wprost stawał na głowie, by ściągnąć do siebie każdego, który czy to z racji nazwiska, majątku, czy stanowiska znaczył coś w stolicy. Przyjęcia te