Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ły wszystkie smutki, obawy, zwątpienia, niepokoje i troski. Cóż znaczą wobec tej ziemi wybujałej zielenią, tętniącej żywymi sokami, ziemi rodnej, bogatej, płodzącej... Jakże bardzo czuła się sobą w tym dojrzewającym dniu, jak bardzo wiedziała, że jest całością i częścią tego życia. Oto i w niej soki żywe wzbierały, i w niej wzbierał pąk nowego życia, i w niej odbywało się to wielkie misterium. Żyzna jest, jak ta ziemia, czekająca owocu, roztapiająca się w pogodzie dojrzewania, zasłuchana w tętno własnej krwi.
— Żyto kwitnie — powtórzył profesor Brzostowski.
— Kwitnie, ojcze — odpowiedziała jak echo i łzy zakręciły się jej w oczach.
Profesor jednak nie zauważył tego. Stał wciąż nieruchomy, chudy, wysoki, z twarzą bladą i przezroczystą, z oczyma utkwionymi przed siebie. Wiatr lekko poruszał rondo jego wielkiej panamy i chybotał luźnym czesuczowym ubraniem.
Patrzyła nań i myślała:
— Oto życie, które odchodzi, które odpada jak zeschnięty liść, a mnie zostawia i nowe życie we mnie. Czymże jestem?... Jednym ogniwem w nieskończonym łańcuchu... Naczyniem, którego jedyną rolą jest przechowanie tajemniczej iskry życia, przechowanie do czasu, aż dalej będzie przekazana...
— Chodźmy już — wyciągnął do niej rękę ojciec.
— Zdążymy na obiad. Może tatuś zmęczony?
— Nie. Przeciwnie. Czuję się raźniejszy niż zwykle.
Wracali z długiej przechadzki. Odkąd Bogna przyjechała do Iwanówki, profesor, który całymi miesiącami nie opuszczał swego pokoju, sam dopominał się codzien-