Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No to bez rybki nie wróci — porozumiewawczo zaśmiał się Denhoff.
Malinowski spodziewał się nadzwyczaj wykwintnej kolacji i liczył, że jeżeli Denhoff pozwoli mu zapłacić, pęknie jakieś sto pięćdziesiąt złociszów, to też doznał pewnego zawodu, gdy baron wybrał tanie przekąski i zwykłą porcję sandacza. Nie wypadało sadzić się wyżej. Zresztą Malinowski jadł i tak tylko dla towarzystwa, bo był po kolacji. Za to koniak podano drogi, zagraniczny, lecz Denhoff pił mało. Jedyną pociechą było to, że stolik wyglądał luksusowo, zwłaszcza gdy postawiono na nim płaski koszyk z leżącą butelką „Chambertin’a“.
Denhoff znał tu wszystkich, kłaniał się na prawo i lewo, z niektórymi panami i paniami wymieniał uśmiechy, innym ledwo kiwał głową z miną kamienną. Przy tym objaśniał, sypał nazwiskami i to jakimi nazwiskami. Kilka osób znał również i Malinowski. Pan Sarnecki bywał u Karasia, a pułkownik Szormiński przyjaźnił się z Jagodą.
— Zna pan Szormińskiego? — zainteresował się Denhoff.
— O, tak. Jest przyjacielem jednego z moich urzędników.
— On, zdaje się, pracuje w departamencie mobilizacyjnym?... Tak... Bardzo dzielny, podobno, człowiek. Siedzi sam. Może byśmy go zaprosili? Czy jest pan z nim dostatecznie dobrze?... Będzie nam weselej. Chętnie bym go poznał.
Malinowski, chociaż nie był pewien przyjęcia przez pułkownika propozycji, musiał wstać i zaprosić go. Za-