Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cały czas obserwowała go swymi dziwnymi oczyma. Musiała jednak być niezwykle zmysłowa, tylko zmysłowość jej miała specyficzny zimny ton.
Gdy już było po wszystkim, a ona leżała nieruchomo z zamkniętymi powiekami, szepnął:
— Kocham cię...
Podniosła rzęsy i spojrzała zdziwiona:
— Co pan robi?
— Kocham cię — powtórzył bez przekonania.
Wówczas wybuchnęła głośnym, przykrym śmiechem.
— Cóż w tym zabawnego? — obraził się.
— Kłamstwo — odpowiedziała — niepotrzebne kłamstwo.
— Ja mówię prawdę.
— Ach! — machnęła ręką.
— Nie doceniasz siebie, najdroższa — powiedział, starając się swemu głosowi nadać brzmienie powagi — jesteś cudowna.
— Pan ma dużo humoru — odpowiedziała zimno — czy już jest szósta?
— Skądże ja mogę wiedzieć! — zirytował się.
Przeciągnęła się i sięgnęła po szlafrok. Wybiłby ją teraz z rozkoszą.
— Niech pan wyjrzy do salonu — odezwała się naciągając pantofelki — na kominku stoi zegar.
— Nie będę przecież w takim stroju chodził po mieszkaniu! — oburzył się.
— Ach, przepraszam. Zresztą... może pan już ubrać się.
Chciał powiedzieć „dziękuję za pozwolenie“, ale ugryzł