Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez cały następny dzień dokuczała mu ta myśl. Powtarzał sobie całą rozmowę. Przeprowadził ją elegancko i z tym... z esprit salonowego flirtu, ale chociaż pamiętał każde słowo Loli, nie mógł sobie wyrobić żadnego zdania. Na pożegnanie nie podała mu nawet ręki. W wielkim świecie bywa to stosowane — o tym wiedział — ale przecie nie w stosunku do człowieka, którego zaprasza się na intymną wizytę.
— Istna wariatka!
I nawet wcale nie tak ładna. Owszem, oryginalna, dystyngowana, szykowna, ale nie ładna. Przypominał sobie, że dawniej, gdy spotykał ją w domu Bogny, a nie wiedział, że to z tych Symienieckich i że ma milion posagu, wcale na nią nie zwracał uwagi. Nawet i teraz nie podobała mu się wcale, chociaż musiał przyznać, że jest doskonale zbudowana i pod każdym względem nienaganna.
Jednak jej chłód i małomówność, i to jakby sarkastyczne uśmiechanie się, a wreszcie dziwna tajemniczość raczej odpychały go od niej.
Pomimo to w dniu oznaczonym od rana był niespokojny. Oczywiście postanowił pójść, a właściwie ani przez chwilę się nie wahał. Przeciwnie, obawiał się, że nie zastanie jej w domu, lub po prostu zapomniała o swoim przedwczorajszym kaprysie.
Ale nie zapomniała: lokaj z miejsca zameldował, że jaśnie panienka jest w salonie i czeka na pana dyrektora.
— A pani? — od niechcenia chytrze zapytał Malinowski.
— Jaśnie pani dziś rano wyjechała do Nicei.
— Aha — pomyślał Malinowski — więc to naprawdę