Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szeroko otworzył oczy. W pierwszej chwili sądził, że drwi zeń, potem obrzucił wzrokiem jej bladą, piękną twarz, nieduże, lecz pełne usta, szczupłą sylwetkę, owiniętą w puszyste futro i zrozumiał, że w słowach, które wydawały się nieprawdopodobieństwem tkwi prawda, jakaś niejasna, a przecież ważna prawda.
— Czy... czy dlatego powiedziała pani, że... chciała mnie spotkać? — zapytał niepewnie.
— Tak — skinęła głową.
— Jakież to dziwne — zaczął i urwał.
Dojeżdżali do Wilanowa. Od białych, zaśnieżonych pól i gęstej okiści drzew bił w słońcu blask jaskrawy. W tym świetle blada twarz Loli wydawała się przezroczystą, a jasność jej oczu traciła barwę. Tylko usta wypukłe czerwieniały jeszcze mocniej, jakby były pociągnięte szminką.
— Ona w ogóle jest dziwna — pomyślał Malinowski.
Zawsze wywierała nań wrażenie bardzo skromnej, przesadnie nieśmiałej panny, której doskonałe wychowanie przykrywało bojaźliwość i szczerość. I dopiero teraz zwątpił o swojej opinii: Lola musiała być odważna i zła. Siedziała milcząca. Niesposób było odgadnąć o czym myśli, a Ewaryst wprost nie umiał znaleźć tematu do rozmowy. Wreszcie kazała szoferowi zawrócić.
— Już koniec marca — odezwał się Malinowski — a tymczasem zima w pełni.
Nawet nie spojrzała.
— Ach ten nasz klimat kochany — dorzucił sentencjonalnie.