Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ter. Nie starły go na proch, lecz wytoczyły zeń twarde opancerzone ziarno.
Wiedział czego chce i rozumiał siebie zbyt dobrze, by cośkolwiek zachwiać mogło wskazówką magnetyczną w jego życiowym kompasie. Zawsze i wszędzie odnajdywała ona biegun, ku któremu polaryzowała się cała jego istota, wszystkie pragnienia, wszystkie nadzieje, żądze i marzenia.
Ostatnie lata były najcięższe. Śmierć matki zmusiła go do przerwania studiów, do zatopienia się w małej dziurze prowincjonalnej, do wystawania za ladą składu aptecznego, z którego okien widać było jedynie zabłocony kwadrat rynku, który zdawał się być dla niego granicami świata. Stawał przed lustrem i z niedowierzaniem przyglądał się sobie: czyż młody, piękny, inteligentny, sprytny, wykształcony, nie wart jest najlepszego losu?... A potem patrzał przez okno i ogarniało go przerażenie.
— Uciekać stąd, uciekać czym prędzej i za wszelką cenę! — powiedział sobie, gryząc wargi.
I rzeczywiście jego wyjazd przypominał ucieczkę. W ciągu tygodnia sprzedał wszystko za byle co, zmarnował, byle móc wydobyć się do stolicy. W Warszawie po długich zabiegach dostał posadę w Kasie Chorych. Lecz i tu nie otwierały się żadne perspektywy. Przeniesienie się do Funduszu Budowlanego było jedynie zwiększeniem zarobku, dało możliwość odkładania oszczędności, dało możność wegetacji przy jednoczesnym noszeniu eleganckich ubrań i pogodnej, niefrasobliwej miny. I nic się nie zmieniało. Po upływie roku z przerażeniem stwierdził, że maska pogody i niefrasobliwości zaczyna przyrastać mu do