Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w najprostszy sposób: przez własną życzliwość dla nich — mówiła Bogna.
— A ja jestem zdania, że nie ma po co się wysilać.
— Jest po co — upierała się — czyż nigdy nie odczuwałeś radości, jaką daje poczucie, że cię otaczają ludzie życzliwi, serdeczni, którzy cię lubią?...
— Nie, moja droga. Mnie wystarczy żebym odczuwał należny szacunek, żeby się mnie bali i żeby cenili. A na sympatię gwiżdżę.
— Masz bardzo zimny stosunek do tych spraw, albo udajesz, czy sam sobie wmawiasz taki stosunek. Jednak i z tego punktu widzenia nie masz racji.
— Niby dlaczego?
— Bo uczucia u ludzi większą odgrywają rolę, niż rozsądek, niż trzeźwy rachunek. I dzięki Bogu, że tak jest na świecie. Choćby cię najbardziej cenili, choćby drżeli przed tobą — na tym nie ugruntujesz swojej kariery.
— To jeszcze zobaczymy, moja droga — uśmiechał się pobłażliwie.
Przecie znał życie i rozumiał je doskonale. Był przekonany, że człowiek tyle jest wart, ile inni przez niego mogą mieć zysku. Niekoniecznie pieniężnego, ale zawsze zysku, czy to w formie protekcji, czy pod postacią zaspokojenia snobizmu, czy w inny sposób. Póki człowiek ma pieniądze i znaczenie w świecie, póty będą się z nim liczyć i lubić go, lecz niech zejdzie na psy, niech straci majątek i pozycję, pies z kulawą nogą nań się nie obejrzy. I żadne lubienie, żadna życzliwość wówczas się nie odezwie. Nikt za złamany grosz mu nie pomoże, nikt nie będzie się z nim liczył.
Im dłużej żył, tym jaskrawiej przedstawiał mu się