Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja, ja... protestuję, ja protestuję!...
— Co? Co pan robi? — zmierzył go ironicznym spojrzeniem Malinowski.
— Protestuję! — Pan nie ma prawa ze mnie drwić... mnie ośmieszać!
— Uspokój się — mitygował go któryś z kolegów.
— To jest znęcanie się! Ja protestuję — trząsł się Lubaszek.
Malinowski uczuł, że istotnie niepotrzebnie zakpił z Lubaszka, ale chciał przecie tylko zażartować. Jeżeli taki głupiec nie zna się na żartach, to sam sobie winien. W każdym razie należało utrzymać swój prestiż i Malinowski zrobiwszy groźną minę podniósł głos:
— Milczeć!
— Nie będę milczeć — krzyczał już półprzytomny Lubaszek — pan nie ma prawa! Pan jest taki wielki, a samemu portki niedawno wyślizgiwały się na urzędniczym stołku. Co pan jest właściwie za figura!? Pan sam prochu nie wymyśli!...
Malinowski uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły kałamarze:
— Ja pana, cymbale jeden, bez prochu stąd wysadzę, aż się za panem zakurzy! Na bruk wyrzucę!
Urzędnik opadł na krzesło, w pokoju panowała śmiertelna cisza. Malinowski trzasnął drzwiami i wyszedł.
Z wydaleniem urzędnika kontraktowego była trudniejsza sprawa, niż z woźnymi. Trzeba było wypłacić odszkodowanie i rzecz wymagała decyzji samego Szuberta. Prezes wprawdzie nagadał Malinowskiemu wiele impertynencyj, ale wreszcie zgodził się. O zostawienie Lubaszka zabiegała jeszcze i delegacja urzędników, ale Malinowski