Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaki to cudowny człowiek — zawołał Ewaryst, gdy zostali sami — pan z panów, książę, prawda, że goły, ale zawsze książę i żadnych fum, żadnego zadzierania nosa. To rozumiem. Denhoff jest tylko baronem, a bez kija do niego nie przystępuj. Tylko wiesz... hm... to jakoś dziwnie, że on z tobą jest na ty, a ze mną na pan. Jak myślisz?...
— Chyba nie sprawia ci to przykrości, że jestem z nim na ty?
— Ależ skąd! Broń Boże! Tylko, czy nie sądzisz, że byłoby przyzwoiciej, gdyby on i ze mną wypił na „brudzia“.
— Czyż to nie obojętne?
— Owszem, ale wolałbym. Przy sposobności zaproponuj to mu, bo mnie nie wypada. Gotów pomyśleć, że imponuje mi jego książęca mitra.
— Dobrze, najdroższy — zgodziła się z uśmiechem.
Ewaryst był w świetnym humorze, a ponieważ z racji wizyty Miszutki przy kolacji było wino, rozdokazywał się nawet trochę i był szczególnie czuły.
Pomimo to nie zapomniał o swoich pacierzach. Co rano i co wieczór odmawiał je zawsze, klęcząc przed łóżkiem.
Również każdej niedzieli chodził na mszę, a zawsze, ilekroć mijał kościół, uchylał kapelusza. W tej jego pobożności nie było przesady, nie było zarówno demonstracji, jak i ukrywania się. Nie egzaltował się swą wiarą, nie wtrącał się w cudze sprawy religijne, nie apostołował. Spełniał to, co zgadzało się z jego przeświadczeniem, nie wstydził się tego i Bogna ceniła w nim to bardzo. Właśnie taki stosunek do religji dowodził kultury wrodzonej.