Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pokaż — otrzepnął dłonie i z szacunkiem rozwinął papiery.
Biedactwo, tak był tym przejęty, że nawet nie zauważył, że się doń przytuliła. Czytał z natężoną uwagą, przejrzał sumiennie plan, znowu przeczytał akt i podniósł rozjaśnioną twarz:
— Wszystko formalnie i w porządku. To, to lubię! Ale się wypuczyli. Musieli beknąć forsę. Wprawdzie i tak otrzymali cenę ulgową, ale i to nie byle co. Z wolnej rączki wart ten plac cztery tysiące, jak drut. Znam ceny.
— Cieszysz się, Ew?
— Ja myślę.
— To jednocześnie i prezent ślubny dla nas.
— Ale zapisany na twoje nazwisko — zauważył — zresztą to wszystko jedno.
— Gdy dorobimy się, wybudujemy tam sobie willę, prawda?
Ewaryst znowu zagłębił się w badanie planu, mruczał coś pod nosem, obliczał i wreszcie oświadczył:
— Co prawda mogliby wziął parcelę o trzy numery dalej. Znam to miejsce. Dodaliby jeszcze kilkaset złotych, a plac byłby pierwsza klasa. Ten bo niewiele pójdzie w cenie, a tamten, narożny, za pięć lat wart będzie dwa razy tyle.
Nie podobały się jej te uwagi.
— Ew — odezwała się tonem upomnienia — to nieładnie.
— Co?
— Takie... taksowanie...
Wydął wargi: