Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tem chrząknął i dodał: — prosił mnie, bym go wytłumaczył i w jego imieniu... hm...
Nie skończył, zmarszczył czoło i zrobił nieokreślony ruch ręką. I tak wiedziała, że mówi nieprawdę. W ogólnym gorącym nastroju szybko o tym zapomniała, tym bardziej, że do sali wszedł prezes i wezwał ją do siebie.
— Prezesku kochany — zawołała, gdy znaleźli się sami — niech pan patrzy, co ci szaleńcy zrobili! Plac na Saskiej Kępie!
Szubert jednak ani spojrzał.
— Wiem, wiem — gniewnie machnął ręką i zaczął chodzić zataczając się wzdłuż gabinetu.
— Ależ to moje marzenie!
— Co jest pani marzeniem? Hę?... Siedzieć na gołym placu?... Zachciało się smarkatej przejść się za mąż. Szast prast za pierwszego z brzegu. Mydłek, hołysz!... Z czego wy w ogóle będziecie żyli?... Owszem, nic złego o tym durniu nie mówię. Może ten cymbał okazać się całkiem przyzwoitym człowiekiem. Ale rzuca pani posadę, a on przecie zarabia mało. Umyślnie zaglądałem do listy płac.
— Jakoś sobie damy radę — śmiała się Bogna.
— I po co w ogóle ludzie żenią się! — wybuchnął Szubert — każdy osioł i każda gęś muszą koniecznie siedzieć na kupie. W przyrodzie tego nie ma, a zatem...
— Przepraszam — przerwała — sam pan sobie przeczy.
— Jakto?
— No, osioł i gęś — powiedziała poważnie.
— Co?... Gęś?... Jaka gęś... — zatrzymał się przed nią zaskoczony.