Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła jasnością jakiegoś nadziemskiego raju. Jej miłość nie miała w sobie nic z egzaltacji, a jeżeli było tam miejsce na marzenia, nie przekraczały one granic rozsądku, a właśnie rozsądek umacniał je na trwałym gruncie rzeczywistości, rzeczywistości dlatego cennej i pożądanej, że nic ziemskiego nie było jej obce, a jeżeli miała być niebem, to takim, na którym i zorze będą i chmury i słońce i mrok. Takiego chciała szczęścia, szczęścia równie odległego od gwiezdnych wzlotów, jak i od ponurych katastrof, równie dalekiego rozpaczy, jak i olimpijskiemu absolutowi wiekuistego błogostanu.
— Czy myślisz, że on może ci dać szczęście? — zapytała ją któregoś dnia Dora Żukowiecka.
W jej pytaniu brzmiało zdziwienie, ironia i nuta, która zawierała cień współczucia.
— Twoje pytanie — odpowiedziała jej wówczas — ma raczej ton zaprzeczenia.
— Może. Twój pan Ewuś nie jest, jak mówią Rosjanie, bohaterem mego romansu. Zresztą cóż?... Sama przyznasz, że na unikat nie wygląda.
Jakże chętnie to przyznała. Widziała w nim nie więcej niż przeciętnego porządnego chłopca. Właśnie chłopca. Mężczyznę, o którym można powiedzieć: „mój chłopiec“. Nie znała i nie rozumiała znaczenia tego słowa. Gdy je po raz pierwszy usłyszała, było dla niej rewelacją. Zdarzyło się to jeszcze za życia męża. Nie czytywała lżejszej beletrystyki, nie stykała się z pannami zajętymi sportem i dancingiem. Przypadkowo wstąpiła kiedyś do kina. Film był głupi, naiwny amerykański kicz. Ale zawierał jedną scenę, która wstrząsnęła wyobraźnią Bogny; jasnowłosa dziewczyna rozkapryszona i nieprzystęp-