Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Bogna zrobiła niezdecydowany ruch ręką. Oczywiście nie wierzyła mu i on był wobec tego bezsilny.
— Zresztą użyła pani tak patetycznego określenia...
— O czym pan mówi?
— Powiedziała pani, że potępiam. Wcale nie potępiam. Nie mam wprawdzie upoważnienia do zabierania głosu w tej sprawe, ale słowo „potępienie“ w każdym razie jest nieodpowiednie. Po prostu... wydaje mi się to swego rodzaju nieproporcjonalnością.
Poprawił się na krześle i dodał:
— Jest pewna niewspółmierność w zestawieniu pani z nim. I dlatego... dlatego myślę, że z tym faktem pogodzić się nie potrafię... Nie, wyraziłem się źle. Z tym faktem nie da się pogodzić moja przyjaźń dla pani, nasz dotychczasowy stosunek...
— Słowem, panie Stefanie, przecenia mnie pan, albo nie docenia Ewarysta.
— Być może — zmarszczył brwi.
— Zmieni pan zdanie.
— Wątpię.
— Niechże mi pan powie szczerze, no, panie Stefanie, całkiem szczerze: co pan ma przeciw niemu?
— Nic, zupełnie nic. Powtarzam, że absolutnie nic.
— Zatem?
— Pani Bogno, przerwijmy tę rozmowę — spojrzał na nią z prośbą w oczach.
Naprawdę nie był w stanie mówić spokojnie, lecz ona zaprotestowała:
— Dlaczego nie chce pan być szczery? Musi pan powiedzieć.
— Więc dobrze — wybuchnął — nie mam nic prze-