Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To działała jej aura. Wprost trudno było pojąć, jak silnie, jak wszechwładnie aura ta przenikała wszystkich, z kimkolwiek się zetknęła. W takim rojowisku plotek i zawiści, jak Fundusz Budowlany, nie było dosłownie nikogo, kto żywiłby dla niej bodaj niechęć.
— I dlaczego?... Oczywiście miała moc zalet, oczywiście rozporządzała niewiarygodnie doskonałym taktem, mogła oczarować swoją przejrzystą inteligencją, ale to nie stanowiło wszystkiego. Biorąc rzecz całkiem bezstronnie trzeba było przyznać, że nie jest piękna, że nawet nie jest ładna. Ludzie nie oglądali się za nią na ulicy, lecz wystarczało najmniejsze, najkrótsze zbliżenie, by popaść w jakąś nagminną adorację dla niej. To coś, co tkwiło w niej i nie dawało się zdefiniować, było tajemnicą dla niej samej. A przejawiało się we wszystkim...
Borowicz leżał na łóżku z otwartymi oczami, obserwując bezmyślny deseń tapety, a przecież w każdym mgnieniu sekundy nie tracił z oczu jej całej, wszystkich jej ruchów, wyrazów i spojrzeń...
Zaczęło się na dobre ściemniać.
— Rozbiorę się — postanowił Borowicz.
Wstał, zawahał się przez chwilę i wyszedł do przedpokoju, gdzie na wprost jego drzwi wisiał telefon.
Sama podniosła słuchawkę. Była już w domu. Borowicz chciał powiedzieć, że przyjść nie może, lecz nie dała mu dojść do słowa.
— Po co pan dzwoni — udała zdziwienie — proszę natychmiast położyć słuchawkę i wziąć kapelusz. Czekam.
— Jestem trochę zmęczony — zaczął.
Przerwała mu: