Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może chory — z zastanowieniem podsuwała pani Prekoszowa.
Służąca jednak i na to się nie zgodziła:
— Już ja tam wiem. Jak kto chory to stęka, a nie myśli. I co z tego myślenia przyjść może! mówię pani, że nic dobrego. Mój ojczym nieboszczyk to też tak myślał.
— I co?
— Wiadomo: kościół w Piasecznie okradł.
Borowicz później to powtarzał Bognie i oboje śmieli się przez cały wieczór. Był to jeden z najcudowniejszych wieczorów przed samym jego wyjazdem do Zakopanego. Pani Bogna zdawała się znajdować w apogeum swej nieporównanej kobiecości. Miała na sobie ciemnoniebieską suknię z jakiegoś materiału, podobnego do aksamitu. Został u niej dłużej niż wszyscy i później siedzieli na tarasie. W tej sukni wyglądała ślicznie, a jej oczy stawały się prawie tegoż koloru, co szafir na palcu.
— Zaręczynowy pierścionek — uprzytomnił sobie Borowicz. I po raz pierwszy od dzisiejszego rana zrozumiał, że pani Bogna jest już inna, że nigdy nie wrócą wieczorne rozmowy, podczas których panował wszechwładnie ciepły, pogodny klimat jej obecności.
Położył się do łóżka. Obok na nocnej szafce z obrzydliwym marmurowym blatem leżały listy, które nadeszły podczas nieobecności, a które z rana zostawił sobie na wieczorną lekturę. Nie było tam nic ważnego. Dwie kartki od brata z Krakowa, kilka listów od rodziny i gruba szara koperta, wypchana dokumentami: wuj Walery przysłał mu znowu jakąś swoją sprawę do załatwienia w stołecznych urzędach. Przy każdej takiej nowej przesyłce Borowicz obiecywał nie zajmować się nią wcale i wprost bez