Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W milczeniu zjechali windą, przeszli przez szeroką, rozpaloną w słońcu ulicę i Jagoda pchnął drzwi baru. Ilekroć byli gdzieś razem, zawsze wchodził pierwszy. Widocznie uważał, że wymaga tego jego wyższe stanowisko.
— Czystą? — zapytał Borowicza, stając przed bufetem i sztywno kiwając głową w odpowiedzi na rozlewne „moje uszanowania“ służby. — Dwie czyste.
Podniósł kieliszek i, zamarkowawszy ruch jak do trącenia się z Borowiczem, wypił duszkiem. Ostry, rozpływający się gorąco smak wódki, napełnił Borowiczowi usta, gardło i krtań. Rzadko pił i niechętnie. Teraz jednak brutalne działanie palącego płynu było bodaj tak konieczne, jak towarzystwo Jagody. Wypili drugi kieliszek, przegryźli jakimiś marynowanymi grzybkami i zajęli stolik w kącie.
Borowicz wyjął papierośnicę i poczęstował majora, po czym położył ją przy sobie tak, by wielki herb, zdobiący pokrywkę nie był widoczny. Zawsze tak robił, by nie razić Jagody, który za każdym razem uważnie przyglądał się papierośnicy. Borowicz wstydził się tego herbu przed Jagodą, jak wstydziłby się uzurpowania sobie jakichś ściśle, wyłącznie tytularnych zaszczytów, nie mających żadnego waloru obiegowego, czy śmiesznych, kotylionowych odznaczeń. Wobec nikogo tak, jak wobec Jagody, nie odczuwał bezwartościowości faktu swego wielkopańskiego pochodzenia. Świadomość ta wywołała w nim jednak gorycz i zniechęcenie. W gruncie rzeczy chciał, a nawet musiał uważać siebie za egzemplarz wyższego gatunku, za spadkobiercę potęgi i świetności wielu senatorskich pokoleń, stać go wszakże było na odczucie śmieszności kontrastu między przeszłością a teraźniejszością,