Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dym ruchem raził. A przy tym znany był z jakiejś wprost dziecinnej dobroci, umiał godzinami chodzić po swoim ogródku na kolonii Lubeckiego i w uśmiechniętym zamyśleniu przyglądać się kwiatom. Jeżeli kogoś obraził, co mu się często zdarzało, czym prędzej starał się przeprosić obrażonego, albo w ogóle kogoś, kto mu się obrażonym wydał.
O tym wszystkim Borowicz mniej wiedział z własnego doświadczenia, najwięcej zaś od pani Bogny, która i teraz odciągnęła go na bok:
— Wypoczął pan, panie Stefanie? — zapytała.
— Dziękuję. Ale czy prezes...
— Ach nie, już zapomniał, że pana tu wezwał. Zresztą sam wie z góry, że zgodzi się z Jagodą, a co najzabawniejsze, że i Jagoda też nie ma w tym względzie najmniejszych wątpliwości.
Borowicz spojrzał ku nim. Oddalili się obaj już dość znacznie, a oddalali się coraz bardziej, gdyż Szubert z furią następował, a Jagoda cofał się w porządku na z góry upatrzoną pozycję. Pozycją tą było biurko prezesa, gdzie leżał gotowy do podpisu akt subwencji na budowę stadionu.
— Jednego nie rozumiem — odezwał się Borowicz — czemu Jagoda tak poważnie argumentuje, skoro skutek będzie ten sam?
— Major? Ależ on musi wszystko traktować poważnie! Czułby się nieszczęśliwy, gdyby ktoś mógł go posądzić o lekceważący stosunek do zwierzchnika. Woli wierzyć, że naprawdę z trudem zdobył u prezesa tę subwencję i że go przekonał. Czyż pan nie wie, że przynajmniej raz na miesiąc Jagoda podaje się do dymisji. To zawsze